Nie wiem, jak u Państwa, ale u mnie każda próba wyjścia z domu kończy się opadem atmosferycznym. Obfitym. Aż mi w japonkach chlupie! Pewnie, że mam parasolkę. W bocznym schowku samochodu. Nie noszę przy sobie, gdyż boję się, że znowu zgubię. Ot taka przezorność w kobiecym wydaniu.
Ciało mi blednie, po samoopalacze nie mam odwagi sięgnąć. Raz sięgnęłam. Porażka. Wyglądałam jak salamadra plamista. A za dwa dni szykował się wyjazd na wesele. Co robić?! Co robić?! Tarłam się wszystkim. Tarłam, nie darłam. To znaczy darłam się też, podczas tarcia pumeksem na przemian z peelingiem gruboziarnistym. Bolało i mało skuteczne było. Odradzam.
Kuzynka, co także zapragnęła być mahoniowa na tymże weselu (a wesele w lutym!) użyła środków bardziej drastycznych, bo do karnacji ciemnej, podczas, gdy biała jest jak przebiśnieg. Cała w smugach wertowała wszystkie poradniki domowe, panie domu i inne tiny. Jest! - oznajmiła do telefonu. Musimy plamy wywabić kwaskiem cytrynowym. Matko, jak piekło! W efekcie w miejscach plam, pojawiły nam się rany otwarte. Przyozdabiając poobdzierane ciała wytwornymi sukniami z szeleszczącej tafty, pojechałyśmy na wesele.
Siejeje, siejeje, sie je je, siejeje! - bo to hit wesela był! ;]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
dziękuję za chwile, jakie Wam kradnę.
za słowa, zadumę i niekontrolowane wybuchy śmiechu.
za wrażliwość.
ps. moderowanie komentarzy włączyłam nie po to, by je przesiewać, tylko dla własnej wygody. dzięki temu wiem, kto zostawia swój ślad w postach starszych niż 3 dni. reszta to żywioł ;>